Kup teraz na Allegro.pl za 5,89 zł - ANDRIC OPOWIADANIA O BRACIE PIOTRZE ROZMOWA Z GOYĄ (13001893505). Allegro.pl - Radość zakupów i bezpieczeństwo dzięki Allegro Protect!
Cudowne opowiadania o przeróżnych, czasem niekoniecznie pozytywnych zakończeniach, które uczą pokory, miłości i rozsądku. Moralizatorskie, ciekawe, momentami przejmujące, gdzie do głosu przede wszystkim dochodzą dzieci. Tytułowy Chłopiec z Burzy to drugie z kolei opowiadanie, na podstawie którego nakręcono film.
Bajka dla dzieci Mądra i ciepła opowieść o tym, że wzajemny szacunek i sympatia nie przychodzą bez powodu. Posłuchajcie pięknej historii autorstwa Zofii Bukowieckiej. Rzeszowski oddział Polskiego Radia wydał nagranie „Historia o panu Piotrze, wydżdze i górach złota” w ramach prezentowania dorobku polskich autorów, którzy niejednokrotnie tworzyli wspaniałe, lecz nieco już
- Czy moglibyśmy prosić pana o autograf? – zwrócili się z szerokim uśmiechem do idącego obok Jamesa. - James Potter, Rogacz, jeden z najlepszych rozrabiaków Hogwart'u – rozmarzył się Fred. - To zaszczyt pana poznać. James wybuchnął śmiechem, nie mogąc się powstrzymać. Ci dwaj są niesamowici, Łapa kiedyś wspominał mu o nich.
-no nie wiem co na to powie tata ,ale porozmawiam znim o tym . i powiesz mi czy Krysia sie zgodziłą czy nie. a ja z nia potem o tym porozmawiam .-dobrze. t6o ja ide do sb. byłam taka szczęśliwa bo mama pewnie sie zgodzi. tylko nei wiedziałam co tata powie . odrobiałam zadanie i zeszłąm na dwór bo było 15:56 teraz mama sprzątała w
Przesłuchaj fragmentu za darmo! Jeśli spodobał Ci się audiobook tutaj znajdziesz pełną wersję: http://goo.gl/uDw42CBajka dla dzieci(P) Polskie Radio Rzeszów
Books can be attributed to "Anonymous" for several reasons: * They are officially published under that name * They are traditional stories not attributed to a specific author
Opowiadania o Hanie i Piotrze. O ich miłości, problemach, rozstaniach i powrotach. czwartek, 22 stycznia 2015. IX W środku nocy obudziło ją ciche stukanie do
0OX11. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze były ze mną kłopoty. Wychowałem się w rodzinie górniczej jako najmłodszy z trójki synów. Mając za sobą dwójkę starszych braci mogłem sobie pozwolić na znacznie więcej, niż moi rówieśnicy. To było typowe, śląskie, górnicze osiedle, gdzie pośród kilku starych budynków toczyły swe dole i niedole niezbyt bogate rodziny. Domy były z nieotynkowanej, czerwonej cegły o charakterystycznie na czerwono pomalowanych oknach. Mój ojciec utrzymywał całą, pięcioosobową rodzinę. Nie zarabiał wiele. Jego młodość to druga wojna światowa. Prawie pięć lat na przymusowych robotach w Niemczech. Później ponad trzydzieści lat wyczerpującej pracy w górnictwie - i to całe jego życie. Może właśnie dlatego szarość życia rozrzedzał alkoholem. Kiedy wypił brał się do „porządków” i przywracania hierarchii w rodzinie. Robił to do czasu, kiedy mój najstarszy brat podrósł na tyle, by wraz z mamą i naszą pomocą związać go sznurem od prania. Leżał tak kilka godzin błagając o pomoc i złorzecząc na przemian. Ale od tego czasu już nie podniósł ręki na żadnego z nas. W domu nie przelewało się, rzadko wystarczało od wypłaty do wypłaty. Mama często pożyczała pieniądze, jeżeli oczywiście było od kogo. Wiele ją to kosztowało. – Już nie mam wstydu – mawiała, ale szła i pożyczała, trzeba było dać jeść dzieciom. Po skończeniu podstawówki, nawet z niezłymi wynikami, poszedłem do szkoły średniej. Wybrałem – Liceum Zawodowe o kierunku mechanik budowy i naprawy maszyn. Pierwsza klasa nawet nieźle mi szła. Poznałem fajną dziewczynę, moją pierwszą miłość, Jolkę. Piękne i czyste uczucie. To, które zostaje w pamięci na długie lata. Wtedy zaczęło do mnie docierać, że nie jestem tak dobrze ubrany jak inni moi rówieśnicy, że nie stać mnie na to, by poszaleć z kumplami. Czasem nie było na papierosy. Ten problem rozwiązałem bardzo szybko. Po prostu podchodziłem do kiosku „Ruchu” i mówiłem: – Poproszę paczkę Marlboro. Sprzedawczyni podawała, a ja brałem i uciekałem, nie płacąc. Ale powoli zaczęło brakować kiosków w okolicy. Nie chciałem drugi raz iść do tego samego, bojąc się rozpoznania. Zacząłem więc podpuszczać kolegów i mieliśmy zawsze co palić. To jednak nie wystarczało. Można było w nocy stłuc szybę i wziąć papierosów o wiele więcej. Część towaru można było spieniężyć i zawsze wpadło parę groszy. W moim życiu pojawił się nowy kumpel, Zbyszek. Zbyszek miał już za sobą jeden wyrok i to był ktoś, kto mógł mi zaimponować. Pamiętam, gdy mówił: – Mogę nawet kogoś zabić, ale musi mi się to opłacać. Na targowisku był taki jeden, handlował też dżinsami. Na imię miał Stefan. Wymyśliliśmy ze Zbyszkiem, że trzeba go skubnąć. Zaproponowaliśmy mu sprzedaż większej ilości spodni po atrakcyjnej cenie. Oczywiście zgodził się bez zastrzeżeń. Wiedział, że też handlujemy. Umówiliśmy się w Chorzowie przed restauracją „Delta”. Wypchałem papierem dużą torbę, a na to spakowałem parę spodni, żeby je było widać. Na spotkanie przyszedł sam. Pokazał gotówkę. Nas było dwóch. – Nie będziemy tu na ulicy wyciągać towaru – powiedziałem. Weszliśmy do pobliskiej bramy, a z bramy do piwnicy. Położyłem torbę i stanąłem naprzeciwko Stefana. Zbyszek z tyłu. Uderzyłem go pięścią w splot słoneczny. Przewrócił się i na chwilę stracił oddech. Zaczęliśmy mu wyciągać pieniądze z kieszeni. Jednak po chwili zaczął przeraźliwie krzyczeć i musieliśmy uciekać. Złapałem swoją torbę i w nogi. Okazało się, że mieliśmy również jego dokumenty i książeczkę oszczędnościową z niezłą sumką pieniędzy. Po wszystkim pojechaliśmy do restauracji Silesia i trwoniliśmy cudze pieniądze. To był 27 lipiec 1978 roku. Nie zapomnę tej daty nigdy. Byłem w domu. To były wakacje, piękny słoneczny dzień, około południa. Głośne pukanie do drzwi, weszli nie proszeni. – Czy jest Ryszard? - Na moje nieszczęście byłem. – Ale o co chodzi? – spytała matka. – Musimy coś wyjaśnić. Syn pojedzie z nami. Sprowadzili mnie na dół. Posadzili między siebie, w zdezelowanym Fiacie i zawieźli na komendę. Nie chcieli nic powiedzieć. Po przyjeździe, od razu zaprowadzili mnie na pierwsze piętro, posadzili na krzesło i zaczęli przesłuchanie. Powoli zacząłem kojarzyć fakty, to też znalazłem się w Chorzowie. Słowa milicjanta z Siemianowic, że lałem chłopa, przekonały mnie, że chodzi o pobitego i okradzionego Stefana. Sprawy były rozpatrywane zawsze w rejonie gdzie popełniono przestępstwo. Najpierw trafiłem na tzw. przejściówkę. Była to duża, kilkunastoosobowa cela, gdzie trafiali wszyscy nowo przybyli. Był tam przekrój przestępczego świata, począwszy od tzw. ulungów – siedzących za drobne wykroczenia albo jakieś grzywny, a skończywszy na zatwardziałych recydywistach, kilkakrotnie już karanych. Koniec lat siedemdziesiątych to okres, kiedy więzienia polskie pękały w szwach. Zamykali za byle co i kogo się dało. Wielu niewinnych, ale niewygodnych ludzi siedziało nie bardzo nawet wiedząc za co. Obowiązywała jeszcze wtedy kara śmierci, a długoletnie wyroki były czymś powszednim. Na bicie można było się załapać nawet za złe spojrzenie. Trzeba było na prawdę uważać na to, co się mówi, czy robi. Dni spędzane w celi powoli zlewały się w jeden szary ciąg. Rozprawę miałem 6 grudnia. Dostałem prezent na Mikołaja. – Za przestępstwo z art 210 § 1 – czytała sędzina bezbarwnym głosem – skazuję oskarżonego na 5 lat pozbawienia wolności, pozbawienie praw publicznych na okres lat czterech i 15 tys. zł grzywny. Do końca wierzyłem, że mnie uniewinnią... Rzeczywistość gdzieś odleciała, wszystko straciło sens. Chciałem przestać istnieć, zapaść się gdzieś. Stanąłem przed Sądem Penitencjarnym po odsiedzeniu 2 lat i 2 miesięcy. Ponieważ ukończyłem szkołę z wyróżnieniem i jakimś cudem miałem dobrą opinię, zostałem zwolniony. Pozostałą część kary zawieszono mi na trzy lata. Nadszedł dzień, który może setki razy próbowałem sobie wyobrazić – wyjście na wolność. To dziwne, ale czułem się źle na wolności. To, że mogłem swobodnie o sobie decydować było dobre, ale tak naprawdę więzienie pozostało we mnie i tkwiło tam przez długie, długie lata. Pewnego wieczoru po jakiejś imprezie wracałem do domu, oczywiście pijany. Rozwaliłem szybę w sklepie i wszedłem do środka. Nawet nie wiem po co. Wszystko pozostało na półkach. Niczego nie ruszyłem. Po kilkudziesięciu minutach byłem już na komendzie. Areszt w Mysłowicach to jeszcze starszy obiekt niż ten w Bytomiu. Cele były dużo mniejsze. Areszt stał również w centrum miasta. Za oknem poprzez blendy (nieprzezroczyste, zbrojone szkło, uniemożliwiające kontakt) widać było ulice i pobliskie osiedle. Znowu zacząłem dodawać godzinę do godziny, dzień do dnia, miesiąc do miesiąca. W jakiś sposób odzyskałem spokój. Nie czułem się już nieswojo. Byłem u siebie. Był to przełom lat 1980 – 81. Okres burzliwy dla kraju. Solidarność rosła w siłę, a przez polskie więzienia przechodziła fala protestów i buntów. Śledztwo ciągnęło się długo. Po prostu siedziałem. Nic mnie już nie dziwiło. Wiedziałem czego się mogłem spodziewać. Czekałem... Do Potulic dotarliśmy późnym wieczorem. Zakład umiejscowiony był niemal w środku lasu. Był to spory obszar ogrodzony betonowym murem i od wewnętrznej strony kilkumetrowym pasem zagrabionej ziemi, biegnącej wzdłuż muru oraz drutem kolczastym. Na murze umieszczono kilka wieżyczek strażniczych, gdzie całą dobę stali uzbrojeni w „kałasznki” klawisze. Wewnątrz znajdowało się osiem piętrowych pawilonów. Myślę, że było tam wtedy ze dwa tysiące skazanych. Byli tam ludzie tacy jak ja, po przebytych chorobach zakaźnych, po operacjach oraz cierpiący na wszelkiego rodzaju schorzenia, czy różne stopnie niepełnosprawności – bez kończyn, po gruźlicy (był tam również szpital gruźliczy). Byli nawet ludzie z chorobami psychicznymi, ze wszelkiego typu epilepsjami itp. Często było tam słychać jęki i krzyki. Była to mniej więcej połowa roku 1981. Coraz częściej w wiadomościach podawano informacje o protestach i buntach w polskich więzieniach. My na VI pawilonie byliśmy odcięci od innych skazanych, którzy przebywali na pawilonach dla pracujących. Jednak jakieś strzępy informacji docierały. Wiedzieliśmy, że coś się szykuje. Nie wiedzieliśmy dokładnie co, ale napięcie czuło się niemal w powietrzu. Co jakiś czas symulowałem straszliwe bóle wątroby. Robiłem to zawsze w nocy albo wtedy, kiedy nie było więziennego lekarza. Jęczałem i wyłem chodząc po celi tak długo, aż dowódca zmiany wezwał pogotowie. Każda taka interwencja była odnotowana w dokumentach, a ja potrzebowałem takich notatek, by ubiegać się o ewentualną przerwę w karze, oczywiście po otrzymaniu wyroku. W końcu dostałem termin rozprawy. Czekałem niecierpliwie. Nie spodziewałem się niczego dobrego. Prawie dwa lata miałem w zawieszeniu plus wyrok za to przestępstwo. Skazany w warunkach recydywy. Mogło się skończyć na czterech, pięciu latach odsiadki. W końcu rozprawa. Tym razem był to Sąd Rejonowy w Katowicach mieszczący się, o ironio, na Placu Wolności. Ten sam rytuał: - Za przestępstwo z w zw. z 208 §1 i art. 60 § 1 skazuję oskarżonego Ryszarda A. na karę dziewięciu miesięcy pozbawienia wolności. Nie wierzyłem w to, co usłyszałem. Jak to? – myślałem gorączkowo – przecież właśnie tyle mam odsiedziane. Ani słowa o zawieszonej karze. Co się dzieje? – najwyraźniej sędzina chciała mnie wypuścić i tak się stało. Zupełnie niespodziewanie znalazłem się na wolności. Jaka radość. Czułem wielką wdzięczność, choć nie bardzo wiedziałem do kogo. Pomyślałem o Bogu. Może przypomniał sobie o mnie? Może da mi jakiś lepszy los? Wychodząc, postanowiłem żyć inaczej. Przede wszystkim zero alkoholu, żadnych kolesi, praca, dziewczyna, a w przyszłości małżeństwo i rodzina. Tak też zrobiłem. Przynajmniej część swoich postanowień udało mi się zrealizować. Z pracą nie było problemów. Z dziewczyną też nie. Z kolesiami było gorzej, a alkohol tak w normie. Norma w tym kraju to dość obszerne pojęcie, szczególnie w tamtych czasach. Co dzień na piwo i zalać się raz w tygodniu, to było do przyjęcia. Załatwiłem sobie nawet mieszkanie. Wszystko zaczęło się układać. Po którejś mojej szychcie w domu czekało na mnie pismo z sądu. Sąd Rejonowy w Katowicach Wydział Do Spraw Wykonania Orzeczeń Karnych zarządza wykonanie kary pozbawienia wolności i nakazuje zgłosić się do Aresztu Tymczasowego w Mysłowicach. Po prostu odwieszono mi karę warunkowo zawieszoną. Drugi wyrok, który dostałem jako recydywista musiał to spowodować. Szkoda, że po takim czasie. Na drugi dzień już nie poszedłem do pracy. Pomyślałem znów o Bogu. Czemu tak się stało? Czy jesteś po to, aby patrzeć jak człowiek coś sobie zbuduje, taki domek z kart i kiedy już go ma, przychodzisz by go zdmuchnąć? Nie umiałem się z tym pogodzić. Miałem dość życia. Chodziłem nabuzowany. Bałem się, że zrobię coś strasznego. Zakład Karny w Jastrzębiu Zdroju był właściwie jednym wielkim obozem pracy. Mieściło się tam w tym czasie około 2,5 tys. skazanych. Prawie wszyscy pracowali. Wtedy za odmowę pracy dostawało się trzy miesiące „izolatek”, a czasem nawet pół roku. Co rano grupa za grupą wychodziły przez więzienną bramę, by pracować w różnych miejscach. Ucieczka nie była trudna. Wykorzystałem nieuwagę klawisza, przeskoczyłem płot i pobiegłem w dół ulicą. Nikt mnie nie gonił. Ukrywałem się ponad miesiąc. Nikt mnie już nie szukał. Czekali, aż sam wpadnę i wpadłem. Poszedłem z bratem do jego znajomej. Tam było jeszcze parę osób. Sporo wypiliśmy. Coś mnie rozsierdziło. Zacząłem demolować wszystko. Wpadłem w jakiś szał, nawet niewiele z tego pamiętałem. Mój rodzony brat zadzwonił na milicję, żeby mnie zwinęli, bo nie widział innego wyjścia. Załatwili mnie szybko. Po chwili już leżałem z powrotem z tym, że miałem już zapięte nogi, ręce z tułowiem i głowę. Tak spędziłem resztę nocy. Rano moje dłonie „urosły” do niebywałych rozmiarów. Były zbyt mocno ściśnięte. Minęło kilka dni, zanim doszły do siebie. Po kilku miesiącach przewieziono mnie do więzienia w Strzelcach Opolskich. Tam po jakimś czasie dostałem się do pracy w kuchni. Miałem więc pod dostatkiem jedzenia i jakoś dotrwałem do końca kary. Niczego już nie planowałem. Nie miałem pomysłu na życie. Po prostu płynąłem z prądem. Po wyjściu wróciłem do starych kumpli. Znowu alkohol, kradzieże, rozboje, pobicia. Moje mieszkanie rodzice ciągle opłacali. Na szczęście czynsz nie był wysoki, tak więc miałem się gdzie podziać. Poznałem nowych kumpli. Mieliśmy zorganizowaną grupę: trzech, czterech, zależy ilu było trzeba. Robiliśmy wszystko co dawało zysk albo przyjemność, począwszy od mieszkań (kwadratów), skończywszy na rozbojach. Działaliśmy w całym nie dość, że okradliśmy kogoś, to jeszcze bezmyślnie niszczyliśmy jego dobytek. Tak wiele krzywdy zrobiłem nieznanym mi ludziom, ludziom, którzy często latami ciułali jakieś grosze, by lepiej żyć. Jakże mogłem tego nie rozumieć? Kilka razy omal nie wpadliśmy na gorącym uczynku. Gdy zobaczyłem u mnie w bramie trzech mężczyzn, byłem pewien, że to gliny po mnie. W imieniu Rzeczyposplitej Ludowej /. za przestępstwo z § 1 KK i art. 60 § 1 /. skazuję oskarżonego na karę trzech lat i sześciu miesięcy pozbawienia wolności. Mniej więcej tyle się spodziewałem. Nie zaskoczyli mnie. Tym razem zawieziono mnie do Chełma. Tam byłem kilka miesięcy. Później jakiś czas prowadziłem więzienny radiowęzeł. Ta praca sprawiała mi przyjemność. Miałem dostęp do świeżej prasy, radia. Mogłem słuchać muzyki. Spędzając większość czasu samotnie, poddawałem się refleksji. Myślałem o swoim nieudanym życiu. – Dlaczego jest właśnie takie? – Dlaczego moi rówieśnicy dawno pozakładali rodziny, gdzieś pracują, o pracy wracają do swych żon i dzieci i są szczęśliwi. Ja któryś z kolei rok jestem w więzieniu. Tu czuję się lepiej, normalniej. Wolności pragnąłem jakby z przyzwyczajenia, przecież więzień musi pragnąć wolności. Ale dla mnie była ona abstrakcyjna. Nie ogarniałem jej. Pragnąłem i bałem się jej równocześnie. Bardzo chciałem być jak inni. Przecież wszyscy piją, mniej czy więcej, ale tylko mnie zdarzają się takie odbicia. A przecież czasem, jak postanowiłem, nie wypiłem ani kieliszka. Jak to działa? Zresztą ostatnio nawet bez alkoholu byłem agresywny. Miałem świadomość, że mój upadek jest głębszy i głębszy... Po opuszczeniu aresztu milicyjnego postanowiłem przestać pić, odstawić kolegów i iść do jakiejś pracy. Tak też zrobiłem. Znalazłem pracę w prywatnej firmie – wyrób i montaż drzwi harmonijkowych. Szef był w porządku. Płacił tygodniówki i nawet dawał nieźle zarobić. Po kilku dniach rzuciłem pracę i „popłynąłem”. Wróciłem do koleżków i alkoholu. Człowiek nie umie żyć samotnie. Samotność to straszna rzecz. Po następnych kilku dniach już siedziałem. Wraz z jednym kumplem usiłowaliśmy okraść sklep komis, nie wiedząc, że właściciel jest w środku. Byliśmy pewni, że w sklepie nikogo nie ma, na zewnątrz wisiała kłódka, chcieliśmy wejść przez piwnicę. A on ze środka sklepu wezwał milicję. Zaskoczyli nas na gorącym uczynku. Nie było możliwości ucieczki. Znowu wpadka. Znowu Mysłowice, który to już raz? Było mi wstyd pokazać się klawiszom. Większość mnie znała. Upłynęło tak niewiele czasu. Tak krótko byłem na wolności. Nie bałem się już więzienia. Było dla mnie przewidywalne. Bałem się tylko siebie. Kiedyś, w początkach mojej więziennej kariery, przeczytałem książkę Wiktora Hugo „Nędznicy”. Wywarła na mnie ogromne wrażenie. Kiedy dzień po dniu śledziłem dzieje głównego bohatera, sam uznawałem, że jest zepsuty, zły i w pełni zasługuje na los, jaki ma. Myślałem tak tym bardziej, kiedy okradł księdza, który go przygarnął. Ale to, co zdarzyło się później, przekraczało granice mego zrozumienia. Złapany z ukradzionymi srebrami, przyprowadzony do księdza, odzyskuje wolność. Ksiądz twierdzi, że podarował mu to wszystko. To nie mieściło się w mojej głowie. Nie ma takich ludzi, nie ma takich księży i nie ma takich sytuacji w prawdziwym życiu. Może w książkach, ale nie w życiu. Jest wina i jest kara, bardziej lub mniej sprawiedliwa, ale zawsze kara. Kto w takiej sytuacji umiałby wybaczyć? – ja na pewno nie. Skłamać, by „taki” odzyskał wolność i okradał następnych? Kto zrezygnował by z tego słodkiego smaku zemsty i satysfakcji? – ja nie! Kto miałby taką miłość, która wzniosłaby go ponad chęć odwetu? Czy w ogóle jest taka miłość? Któregoś popołudnia wyszedłem na spacer. Długo chodziłem sam. Słońce powoli zachodziło. Nagle poczułem na sobie cały ciężar mojego przeszłego życia i nie wiedzieć czemu pomyślałem o Zielonoświątkowcach z Gliwic, których spotkałem w więzieniu. Oni mówili coś o przebaczeniu, o narodzeniu się na nowo. O gdyby tak można było jeszcze raz się urodzić, jakże bardzo bym chciał. O gdyby rzeczywiście ktoś mógł zdjąć taki ciężar z życia człowieka. Wyszedłem kolejny raz. Co tym razem przyniesie mi los? Później zacząłem zadawać się z moimi starymi kumplami: z Bobkiem i Gyrą. Jako trzeci, dokoptował do nas Rafał. Miał ksywkę Próbka. Ponieważ miałem samochód, a on miał prawo jazdy, zaczął coraz częściej z nami przebywać. Kiedyś szedłem z Próbką ulicą i przystanęliśmy przed jakąś wystawą. Nagle ktoś mnie złapał za ramię. Przede mną stał Danek, ten sam, który oszukał nas i zagarnął całe złoto. Ten, którego obiecałem zmasakrować przy pierwszym spotkaniu, były bokser, który niejedno widział. Stał i płakał. Nie mogłem w to uwierzyć. Chociaż była to już jesień, on stał w trampkach na mokrym chodniku, ubrany w starą marynarkę i mówił łamiącym się głosem. – Rysiek, ja cię przepraszam, że cię wtedy namówiłem na ten kwadrat. Wybacz mi proszę, żałuję tego. Pojednaj się z Bogiem. Czytaj Biblię, bo pójdziesz do piekła. Kiedyś miało miejsce dziwne wydarzenie. Zawsze przed snem modliłem się. Ponieważ nie dało się tego swobodnie robić w sali mieszkalnej, a pawilony po zmroku były zamykane, znalazłem sobie miejsce, gdzie nikt mi nie przeszkadzał. Przez całą długość pawilonu ciągnął się korytarz, a na jego końcu była krata wyjścia ewakuacyjnego, która była zawsze zamknięta i nikt tam nie chodził. Często wieczorem szedłem tam i wpatrując się w nocne niebo modliłem się żarliwie. Kilka razy podczas modlitwy stało się tak, że zacząłem wymawiać niezrozumiałe dla mnie słowa. Wiedziałem już o napełnieniu Duchem Świętym i darze mówienia innymi językami. Myślałem jednak, że trzeba, aby starsi pomodlili się, nałożyli ręce i wtedy to się stanie. Podzieliłem się tym z pastorem Tadeuszem. On uśmiechnął się i tak jak chciałem, nałożył ręce i modlił się. Wtedy już bez obaw używałem tego języka. Zapragnąłem wypełnić polecenie Pana Jezusa i ochrzcić się w wodzie. Powiedziałem o tym pastorowi i starszym. Obiecali mi, że będę ochrzczony w najbliższym, możliwym czasie. Tak też się stało. Na żorskim krytym basenie stanęło obok siebie dwanaście osób, ubranych na biało. Ludzie w różnym wieku, z różnych warstw społecznych, o różnych, często powykręcanych życiorysach. Można tam było znaleźć ludzi, którzy jeszcze niedawno byli alkoholikami, bezdomnymi, bez nadziei na cokolwiek, albo jak ja z kryminalną przeszłością. Wszyscy staliśmy nad wodą, aby zostać zanurzonym na świadectwo dla świata materialnego, ale i tego duchowego. – Czy wierzysz, że Pan Jezus umarł za twoje grzechy? – pytał pastor Janusz każdego przed zanurzeniem – Wierzę – odpowiedziałem. Jak miałbym nie wierzyć? Dziś, gdy pisząc te słowa, wspominam wszystkie przeszłe dni, muszę stwierdzić, że moje życie zmienił sam Pan Jezus Chrystus. Cała armia ludzi, tzw. system penitencjarny, próbowała to zrobić przez całe lata, ale nie potrafiła. Szczerze mówiąc nie znam nikogo takiego, kogo więzienie zmieniło na lepsze. Ja sam również nie potrafiłem tego zrobić. Zrobił to Ten, który miłuje grzesznika, choć brzydzi się grzechem. Ten, który był i jest, i wkrótce przyjdzie. Ten, który ciągle żyje w moim sercu. Ryszard Arlt urodził się 2 czerwca 1961 r. w Siemianowicach Śląskich. Jako siedemnastolatek dostał pierwszy, pięcioletni wyrok za rozbój. Było to początkiem prawie czternastoletniej wędrówki po więzieniach w Polsce. Dwukrotnie uciekł z więzienia, strzelano do niego, coraz bardziej pogrążał się w zło, mogło by się zdawać, że bezpowrotnie? Wydał książkę "Jest taka miłość", dochód ze sprzedaży której jest przeznaczony na ośrodek Hostel w Barlinku, gdzie mogą zamieszkać ludzie, wychodzący z więzień.
Hana i Piotr rozdział 1 opowiadanie 5 Wypadek Hany Minęło dwa mięsiące od piewszego dyżuru Hany. Dalej mieszkała w hotelu. Przemek uznał ją jako rezydentkę. Pewnego dnia Hana szła do pracy , gdy nagle wjechało w nią auto. - Boże Święty ! Hana ! - krzyknął Wiki biegnij po nosze do ratowników. - powiedział Przemek jak zauważył wychodzącą z hotelu Wiki. Wiki poszła po nosze i szybko zabrali Hanę na tomografię. Okazało się , że muszą natychmiast operować. - Co znią? - spytał Przemek. - Trzeba ją operować. - Dobra ja idę szykować się do operacji . - Przemek ty jesteś rozstrzęsiony ja ci nie pozwolę operować. - Ale to moja siostra. - Przemek ty musisz krew dać , bo waszej grupy krwii nie mamy jej zbyt dużo . Przemek poszedł oddać krew dla swojej siostry. Później poszedł do Darka. - Cześć Darek. - Cześć Przemek. Wiesz , gdzie jest Hana? - Wiki , Falkowicz , Sambor i Rafał operują ją . - Jak to operują ją? - Samochód potrącił ją .- powiedział Przemek ze łzami w oczach. Przemek poszedł pod blok operacyjny , gdzie go znalazła Ola. - Kochanie , gdzie Hana ? Co się stało ? - Operują ją . Została potrącona przez samochód. Ola nie odezwała się i przytuliła się do ukochanego. Współczuła mu , Hana jest jej przyjaciółką. Po siedmiu godzinach wyszła Wiki . - Wiki co z Haną? - Żyje , ale jest w śpiączce. - Ale się wybudzi. - Przemek nie będę Ci tłumaczyć , ale dobrze wiesz , że trzeba czekać . - Możemy do niej wejść ? - Tak .- powiedziała Wiki widząc zmartwioną minę . - Jej stan jest ciężki , ale stabilny. Przemek już nie słyszał tylko poszedł na OIOM. Zaczął do niej mówić . - Kochanie jesteś zmęczony idź się połóż. - Nie zostawię jej. Ona jest moją siostrą. - Wiem, ale ona jest moją przyjaciółką. Też nie chcę zostawić . Dzwoniłam do rodziców , aby Ci zajeli Franią przez kilka dni. - No , właśnie rodzice ! Muszę do nich zadzwonić. - Do czyich rodziców? - Do Hany rodziców. Przemek zadzwonił do rodziców Hany . Przez następne trzy dni stan Hany po prawił się nie co. A Przemek z Olą siedzieli obok niej. - Hana wróć do nas . - powiedział Przemek. - Kochanie jesteś zmęczony .Od trzech dni tu siedzisz. Nie chcę abyś po padł w anemię. Proszę Cię idź się połóż do hotelu. - Kochanie ja chcę przy niej zostać . - Przemek proszę . - Ola zrobiła słodkie oczka .- zostanę przy niej .Zadzwonię jak coś się zmieni . - okej. - Wreszcie - usłyszeli głos Wiki . Przemek jednak jej nie zauważył , bo zaczął tracić przytomność . Wiki w ostatniej chwili go złapała i położyła go na łóżku obok łóżka Hany . - Wiki co się stało ? - spytał Przemek , który próbował usiąść , ale Wiki utrudniła mu to . - Leż. Straciłeś przytomność. - Ale nic mi nie jest . - Przemek co się stało? - spytała Hana. - Hana. - mimo zakazów Wiki wstał i się do niej przytulił. - Miałaś wypadek ktoś Cię potrącił. - Ola jak się czujesz ? - Dobrze. Przeciwieństwie do Przemka , który miał leżeć . - Koniec tych pogaduszek. Przemek z powrotem na łóżko . A ja muszę Hanę zbadać . - Ale ja się czuję wyśmienicie .Dlaczego mam leżeć na OIOMie? - A pójdziesz grzecznie z pielęgniarką na internę? - Pójdę. Po chwili przyszła pielęgniarka i zabrała go na internę . - Hana czujesz to ? - aaa !!! Zimne !!! - Dobrze reakcja na bodźce jest prawidłowa. - Co się stało , że Przemek zemdlał? - Siedział tu od trzech dni przy tobie. Boli Cię coś ? - Trochę brzuch . - Nic dziwnego . Przeszłaś dosyć ciężką operację. A teraz odpoczywaj. Wiki wyszła z sali Hany , a Ola z Haną rozmawiały przez kilka minut. Później Ola poszła na chwilę do Przemka i sama poszła do hotelu odpocznąć.
W końcu nie po to harowałam pół życia, żeby mogła mną zawładnąć jakakolwiek siła, która zrobiłaby z mojego intelektu papkę o konsystencji kisielu. On był po prostu dobrym, nie, może lepiej jest powiedzieć "przydatnym", tak, to dobre słowo, przydatnym facetem. Był mi i przyjacielem, i kumplem, i złotą rączką, i panem do przestawiania mebli, kucharzem, opiekunką gdy byłam chora, słowem był wszystkim czego potrzebowałam. W łóżku też nie było nam tak źle. Miłości między nami jednak nie było. Przynajmniej z mojej strony. Po co komu miłość, kiedy wiadomo, że może ona tylko i wyłącznie komplikować i tak już skomplikowane sprawy? Ważne jednak, że czułam się przy nim dobrze. Bezpiecznie. Czasami nawet czułam się przy nim piękna. Czy wiedział, że nic nas nie łączy? Zapewne. Nic sobie z tego nie robił. W końcu miłość w związku to dość niedawny wynalazek, dziecko współczesności, które nie tylko zerwało święty związek małżeński z drzewa priorytetów życiowych, ale również wywalczyło sobie prawo do życia bez papierków, życia wprawdzie w jakimś tam uczuciu(czasami), ale w większości jedynie w poczuciu bezpieczeństwa u boku drugiej, nieważne czy kochanej, osoby. Miłość bowiem nie może stać się pytaniem o sens związku. Pytanie takie może dotyczyć jedynie wygody obojga osób, nigdy uczuć, jakie między nimi występują. Nigdy nie myślałam, że będę miała kogokolwiek na dłużej. Okazało się to jednak niezbędne. W końcu każdy ma jakieś potrzeby. Moje może nie były specjalnie wielkie, ale doszłam do wniosku, że lepiej jest mieć jednego partnera niż milion przygodnych. W dzisiejszych czasach nigdy nie wiadomo, jakie choróbska można od drugiej osoby złapać. Tak więc żyliśmy trochę obok siebie, a trochę na marginesach naszych wspólnych egzystencji. On miał własne mieszkanie, ja również. Kiedy chciał, przychodził. Kiedy ja chciałam żeby przyszedł, wystarczył telefon, nawet sms. Zjawiał się zawsze. I nigdy, ale to nigdy nie było tak, że ja jechałam do niego. Nigdy mnie nie prosił żebym przyjechała. Wiedział, był pewny, że tego nigdy nie zrobię. Dlaczego? Po prostu. To ja tu stawiałam warunki. On mógł tylko zgadzać się na nie albo zrezygnować. Tego dnia miałam zły humor. Nie wiem czemu – czy to przez chmury za oknem, ogólne wrażenie smutku czy może jakąś nostalgiczną myśl podświadomą, która się do mnie przyczepiła nie wiadomo po co. Faktem jest, że potrzebowałam kogoś, do kogo się przytulę. Potrzebowałam ciepłego ciała, które odpowie na moje pragnienie. Potrzebowałam osoby, która mnie dotknie i poprawi nastrój, ale nie będzie wiedziała, ile to dla mnie znaczy. Nie mogłabym tego powiedzieć nikomu, nie mogłam się odkryć – nie chciałam stawać na pozycji przegranej – osoby, proszącej o cokolwiek. Przyjechał po pół godzinie. Nawet nie pytałam, co robił. W końcu nieważny był on i jego zajęcia, ale mój stan ducha. Kiedy wszedł, odwróciłam się do niego plecami i poszłam w stronę sypialni. Zrozumiał. Przyszedł chwilę później kiedy akurat chciałam rozpiąć sweter. Powstrzymał mnie. Pogładził po włosach, zbliżył swoje wargi i miękko dotknął moich. Przytulił na chwilę i przytrzymał, kiedy po sekundzie chciałam się mu wyrwać. Wtedy to się stało. Nie wiem jak. Zamknęłam oczy i pozwoliłam temu uściskowi trwać. Tak zwyczajnie. Nagle poczułam jakby jakaś ciężka obręcz powoli zsuwała się z moich wnętrzności. To dziwne – pomyślałam. Nigdy nie czułam, żeby tam była. Przez ułamek sekundy poczułam się wolna. Wtedy dopiero zauważyłam, że uścisk zelżał i jego ręce zaczynają gładzić moje uszy, mój kark, moje biodra… Odsunął się ode mnie trochę, a mi nagle zrobiło się tak chłodno, że chciałam do niego wrócić, zatopić się znów w jego ciepłe, twarde ciało, które przez tę idiotycznie krótką chwilę było ważniejsze niż niezależność mojego ciała, ba, mojego całego istnienia. On jednak mi nie pozwolił się zbliżyć. Patrzył na mnie łagodnie, a ja czułam się tak opuszczona, nie zwracając uwagi na wymowę jego spojrzenia. Czułam się na tyle smutna, że opuściłam głowę, a wtedy on znów się zbliżył, nachylił się, jakby chciał mi coś wyszeptać do ucha po czym wziął na ręce i położył na łóżku. Usiadł obok mnie jak matka, kiedy czasami żegnała się ze mną na dobranoc i powoli rozpinał guziki swetra. Zaczęłam drżeć i choć było mi zimno, nie mogłam, nie, nie chciałam go zatrzymywać. Moje ciało zaczęło się wyginać, zupełnie jakby pragnęło pokazać, że tak bardzo pożąda jego ciała. Wyciągnęłam ręce i zaczęłam głaskać jego ramiona. On, jakby na to zupełnie nie zwracając uwagi, zaczął rozpinać mi guziki spodni i ściągać je jest laureatka konkursu literackiego "Chwile uniesienia"